Powodem, dla którego nie mogłem zobaczyć siebie i innych we właściwy sposób, było to, że nie patrzyłem we właściwy sposób na Niego. Po spotkaniu z Duchem Świętym nie patrzyłem więcej na Boga jak na gniewną i surową postać. Zobaczyłem Go jako życzliwego Boga miłości, który ma łagodne serce. Był moim Tatusiem, a ja byłem Jego ukochanym synem. Przestałem spoglądać na siebie jak na niewolnika pracującego, by coś zarobić, ale raczej jak na syna, który posiada wielkie dziedzictwo. Również innych zobaczyłem zupełnie inaczej. Już więcej nie patrzyłem na nich przez pryzmat surowego, rażącego osądu, zacząłem patrzeć miękkim spojrzeniem miłości. Nawet przyszłość wyglądała inaczej. Patrząc przez pryzmat niebiańskiego wzroku, nie miałem czego się bać, jeśli chodzi o czasy ostateczne. Zamiast tego odkryłem, że jest tak wiele możliwości kochania. 

Gdy wychodzili z Jerycha, towarzyszył Mu wielki tłum ludu. A oto dwaj niewidomi, którzy siedzieli przy drodze, słysząc, że Jezus przechodzi, zaczęli wołać: Panie, ulituj się nad nami, Synu Dawida! Tłum nastawał na nich, żeby umilkli; lecz oni jeszcze głośniej wołali: Panie, ulituj się nad nami, Synu Dawida! Jezus przystanął, kazał ich przywołać i zapytał: Cóż chcecie, żebym wam uczynił? Odpowiedzieli Mu: Panie, żeby się oczy nasze otworzyły. Jezus więc zdjęty litością dotknął ich oczu, a natychmiast przejrzeli i poszli za Nim . (Ewangelia św. Mateusza 20,29–34)

Obaj mężczyźni z tej historii byli niewidomi, obaj byli zdesperowani. Wiedzieli, że to nie tylko najlepsza okazja, by odzyskać wzrok, ale że to jedyna taka okazja. Gdyby Jezus przeszedł obok, przeznaczeniem ich życia byłoby spędzić resztę swoich dni na suchej, pełnej kurzu drodze, wysłuchując jedynie opowieści innych, opowieści dających im nadzieję na jakiś czas w odległej przyszłości. Ale kto wie, kiedy? Kto wie, kiedy Jezus ponownie tam się znajdzie?

Kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze wróci w to miejsce? Dla nich więc było to teraz albo nigdy. Słyszeli nadchodzący tłum jak odgłos grzmotu zapowiadający zbliżającą się burzę. Czuli podniesiony stopami kurz, czuli w powietrzu nadchodzącą zmianę. Kiedy ludzie biegli ulicą w ich kierunku, oni słyszeli ekscytację niczym uniesienie liści przed nagłym porywem wiatru. Jezus! On nadchodzi! Zróbcie Mu przejście! Słowa, takie jak „cudotwórca”, „Mesjasz”, „Mąż Boży”, były niczym okruchy chleba spadające ze stołu bogaczy w skwapliwe dłonie tych dwóch żebraków. Pożerali każdy kęs. Głodni czegoś więcej, zwrócili się w kierunku tłumu, który odtrącił ich wyciągnięte ręce. Czując, że okazja wyślizguje im się z rąk, obaj zaczęli wołać tego cudotwórcę, którego nie mogli zobaczyć, ale czuli go niczym wielką ciszę przed burzą. – Panie, zlituj się nad nami, Synu Dawida! Tłum odepchnął ich szorstko, mówiąc, że mają się zamknąć. Ale mężczyźni zaczęli wołać jeszcze głośniej, jeszcze bardziej nieustępliwie: – Panie, Synu Dawida, zlituj się nad nami! To wołanie – to zmarginalizowane, odepchnięte, desperackie wołanie o litość – zatrzymało Króla królów na Jego drodze. Tłum nagle wrósł w ziemię, stanął na palcach, wyciągając szyję, wytężając wzrok i natężając słuch. Jezus popatrzył na tych zmizerniałych mężczyzn, którzy przed Nim stali. Potem, w prostocie jednosylabowego słowa, które nawet dziecko mogłoby zrozumieć, Jezus zadał proste pytanie: Co chcecie, abym wam uczynił?

Jego głos był miły i miękki, ani trochę nieprzynaglający czy zdenerwowany – wręcz odwrotnie. Na dźwięk Jego głosu nagle wszystko jakby zamarło i czekało z zapartym tchem. Tak właśnie było. Aniołowie bez wątpienia również brali udział w tym pochodzie, stojąc na obrzeżach tłumu. Razem z nim wyciągali swoje szyje, razem z nim wytężali wzrok, razem z nim natężali słuch. Całe stworzenie bowiem oczekiwało, stojąc na palcach stóp, na przyjście tego obiecanego ziarna, które pewnego dnia przywróci utracony Raj. Dziś przynajmniej część tego Raju zostanie przywrócona. Niczym chłodna bryza z Edenu, niewzruszone rozlewisko ich ślepych oczu zostanie naruszone i uzdrowione. Kiedy przyjdzie, zaszeleści opadniętymi liśćmi zapomnianego ogrodu pachnącego wonią Królestwa Bożego. Ci dwaj niewidomi mężczyźni nie mogli w to uwierzyć. Syn Dawida, Pan całego stworzenia, pyta, co może dla nich zrobić. Pokora tego momentu sprawiła, że powietrze wokoło zadrżało. Wtedy, z prostotą dziecka proszącego tatę, by sięgnął po coś, czego samo nie może dosięgnąć, jeden z nich odpowiedział: – Panie, chcemy, by otworzyły się nasze oczy.

Zanim Jezus ich uzdrowił, tekst mówi nam, że Jego serce ogarnęła litość dla nich. On ich zobaczył, naprawdę ich zobaczył. Zobaczył bruzdy między ich żebrami; zobaczył ich patykowate nogi; zobaczył wychudzone doliny ich policzków; zobaczył zapadnięte otwory, w których znajdowały się ich nieruchome, niewidzące oczy. Poczuł ich także i wyobraził sobie na moment wszystkie cierpienia, które przyniosło życie na tej drodze. To Go głęboko dotknęło, wyciągnął więc rękę, dotykając ich oczu. Natychmiast odzyskali wzrok – mówi tekst. I poszli za Nim – wnioskuje prawie bez namysłu. Bez wątpienia poszli za Nim. Do końca ich radosnego, wdzięcznego, śmiało wyczekującego życia, szli za Nim. Jakżeby mogło być inaczej? To, czego obaj ci mężczyźni potrzebowali, to nie instrukcje, ale spotkanie. Oni nie potrzebowali iść na konferencję na temat cudów, oni potrzebowali, by cud przyszedł do nich. Potrzebowali dotknięcia i uzdrowienia. Najpierw jednak potrzebowali, żeby ktoś ich usłyszał i zobaczył. Potrzebowali, żeby dostrzegły ich oczy miłości – nie osądu, lekceważenia czy kpiny. Oczy miłości. Potrzebowali spojrzenia, jakim oczy rodziców obdarzają ukochane dziecko. Spojrzenia, jakim obdarza nas Niebo. Również ty tego potrzebujesz, prawda?

Ja tego potrzebuję.

Wszyscy tego potrzebujemy.

Nie zdawałem sobie z tego sprawy, kiedy na początku zostałem chrześcijaninem. Kiedy stałem się chrześcijaninem, zostałem ochrzczony w wodzie. Po tym wydarzeniu wiele w moim życiu się zmieniło. Rok później zostałem ochrzczony Duchem Świętym i znów wiele się zmieniło. Ale dopiero kiedy kolejny rok później doświadczyłem chrztu miłości, to zmieniło wszystko. Ta książka stanowi zapis tych zmian.

To jest książka mówiąca o tym, jak nauczyć się patrzeć oczami Nieba lub inaczej mówiąc, oczami naszego Ojca w Niebie. To nie jest książka o uczeniu się widzenia duchowej sfery. Mój przyjaciel, Jonathan Welton, wspaniale mówi o tym w swojej książce The School of the Seers: A Practical Guide on How to See in the Unseen Realm [Szkoła widzących: praktyczny poradnik, jak widzieć niewidzialną sferę – przyp. tłum.]. Zamiast być przewodnikiem po sferze niewidzialnej, moja książka jest bardziej przewodnikiem po sferze niekochanej – po tych miejscach w każdym z nas, w których nasze najskrytsze sekrety skulone są niczym niewidoczni mieszkańcy jaskiń; po miejscach, do których nie dotarło jeszcze światło; po tych zatęchłych, dusznych miejscach, w których rządzi ciemność i gdzie wstyd ma przestrzeń, żeby sobie dobrze prosperować. Czy dostrzegasz takie miejsca w głębokich zakątkach twojego serca? Czy drżysz na ich widok? Czy czujesz wstyd za każdym razem, kiedy pomyślisz o wszystkim, co się tam kryje? Czy twoja rodzina i przyjaciele byliby zaskoczeni, gdyby mogli zobaczyć te miejsca? Teraz popatrzmy na te same miejsca, ale z innej perspektywy. Jak myślisz, jak wyglądają te miejsca widziane oczami Nieba? Jak patrzy na nie Ojciec, który cię kocha? Czy jest nastawiony krytycznie wobec tego, co tam widzi? Czy raczej wypełnia Go współczucie? Czy myślisz, że chciałby zamknąć dostęp do tej ciemnej jaskini… czy obmyć wszystko światłem swojej obecności? Czy chce osądzić tę część ciebie, która marnotrawi swoje dziedzictwo… czy raczej chce biec do tych marnotrawnych miejsc, obmyć je pocałunkami, przyprowadzić do domu i cieszyć się z ich powrotu? Sposób, w jaki postrzegasz siebie – i swoje sekrety – jest bezpośrednio zależny od tego, jak postrzegasz Boga. Jeśli Bóg jest dla ciebie tym, który osądza, będziesz najprawdopodobniej widział i traktował siebie surowo. Jeśli jest On dla ciebie tym, który kocha, będziesz najprawdopodobniej widział i traktował siebie czule. Potrzebujemy zmienić sposób patrzenia. Gdyby ta zmiana była tak prosta jak badanie oka i przepisanie recepty na szkła korekcyjne. Albo chociaż jak zabieg LASIK (zabieg laserowej korekty wzroku [przyp. red.].), który jest stosunkowo prosty, bezbolesny i w miarę komfortowy. To, o czym mówimy, nie jest jednak tak bardzo zmianą widzenia, jest raczej zmianą serca. A tę pracę wykonuje Duch Święty.

Zanim Duch Święty zmienił moje serce, cierpiałem na podobną krótkowzroczność, podobny astygmatyzm i podobne zaślepienie, jakie mieli religijni liderzy, przeciwko którym występował Jezus. Pomimo że uczęszczałem do szkoły i seminarium biblijnego, pomimo że byłem pastorem kościoła, cierpiałem na rodzaj zwyrodnienia plamki żółtej, które uniemożliwiało mi patrzenie na samego siebie i na innych dookoła kochającymi oczami Niebiańskiego Ojca. Powodem, dla którego nie mogłem zobaczyć siebie i innych we właściwy sposób, było to, że nie patrzyłem we właściwy sposób na Niego. Po spotkaniu z Duchem Świętym nie patrzyłem więcej na Boga jak na gniewną i surową postać. Zobaczyłem Go jako życzliwego Boga miłości, który ma łagodne serce. Był moim Tatusiem, a ja byłem Jego ukochanym synem. Przestałem spoglądać na siebie jak na niewolnika pracującego, by coś zarobić, ale raczej jak na syna, który posiada wielkie dziedzictwo. Również innych zobaczyłem zupełnie inaczej. Już więcej nie patrzyłem na nich przez pryzmat surowego, rażącego osądu, zacząłem patrzeć miękkim spojrzeniem miłości. Nawet przyszłość wyglądała inaczej. Patrząc przez pryzmat niebiańskiego wzroku, nie miałem czego się bać, jeśli chodzi o czasy ostateczne. Zamiast tego odkryłem, że jest tak wiele możliwości kochania. Było to zarazem zdumiewające, jak i porywające. Od momentu tego doświadczenia zacząłem patrzeć na wszystko innymi oczami. Zmiana jasności, kolorów i perspektywy w sferze duchowej była tak drastyczna, że czułem się, jakbym był jednym z tych ślepych mężczyzn siedzących przy drodze, mijanych przez świat ludzi widzących. Tak jak Dorotka z Krainy Oz zostałem porwany przez trąbę powietrzną doznań i kiedy zostałem wyrzucony, wiedziałem, że nie jestem już dłużej w Kansas. Oczy mojego serca zostały oświecone. Przeszedłem od widzenia w tonacjach sepii do oszałamiających technikolorów. Zacząłem inaczej patrzeć na Boga, na siebie i na innych, a nawet na przyszłość. Ta książka zabierze cię w cudowną podróż przez niebezpieczeństwa ciemności, martwe krainy do uciech światłości, do rajskiej części świata, gdzie przybliżyło się Królestwo Boże. Z trudem znajduję adekwatne słowa, żeby opisać przygodę, którą przeżywam od kilku ostatnich lat. Najlepiej opisuje to fragment Listu do Rzymian 8,15–17 w przekładzie Eugene Petersona, zatytułowanym The Message: To zmartwychwzbudzone życie, które otrzymaliście od Boga, nie jest życiem w lęku i bojaźni. Jest życiem pełnym śmiałych oczekiwań witających Boga z dziecięcym „Co dalej, Tatusiu?”. Duch Boga dotyka naszego ducha i potwierdza to, kim naprawdę jesteśmy. Wiemy, kim On jest, i wiemy, kim my jesteśmy: Ojciec i dzieci. Wiemy także, że zdobędziemy to, co przychodzi do nas – niewiarygodne dziedzictwo

Znajdujesz się tutaj, żeby przeżyć przygodę! Oczekuj, witaj Boga dziecięcym „Co dalej Tatusiu?”. Tatuś posadzi cię na swoich wielkich, szerokich ramionach i pokaże ci niezwykłe rzeczy! Pokaże ci, kim On jest. Pokaże ci, kim ty jesteś. Pokaże ci także zakończenie długo-i-szczęśliwie, które przygotował dla wszystkich swoich dzieci.

 

źródło: “Patrzeć oczami Nieba”, Leif Hetland, str. 23-30

Książka do kupienia TUTAJ – na stronie szaron.pl

Komentarze

  1. Dziękuję Ci za ten krótki artykuł. Ja przeżywam obecność Boga dopiero od pół roku. Przeszłam drogę rozpoznania iluzji tego świata (także z “miłością ludzką”, “religiami – obrzędami” itd) i swojego egoizmu. Twój artykuł bardzo mi pomógł – nie potrafiłam sobie poradzić z moim “egoistycznym wizerunkiem”, który Jezus obnażył przede mną, a raczej wyciągał ze mnie te wszystkie paskudztwa, o których wcześniej nie wiedziałam, których nie dostrzegałam w sobie i nie miałam tej świadomości; jak bardzo obrzydliwymi potrafimy być w środku. Do tego stopnia, że zaczęłam na siebie patrzeć ze straszną odrazą, a przez to czułam coraz mniej miłości Boga w sobie, a przez to też do innych. Zrozumiałam, że tak kochamy bliźnich jak siebie samego. Twój artykuł pomógł mi zrozumieć, że Bóg wcale nie chce, żebym się obwiniała za te wszystkie paskudne ciemne strony, które w nas odkrywa, tylko kocha nas takimi jakimi jesteśmy. Bo On wie jacy jesteśmy, zanim nam pokaże tą prawdę. A im więcej naszych brudów odkryje nam z naszego wnętrza, tym większa przemiana w nas nastąpi. Wystarczy Mu tylko zaufać, że wszystko tak ma być. Tylko niestety strach i lęk biorą górę, a to zamyka wówczas naszą relację z Bogiem i doświadczaniem Jego Miłości. Jeszcze raz dziękuję 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *